Franek padł ok 18.30 więc byliśmy w ciężkim szoku, że dał pospać do 7.30, spodziewaliśmy się raczej 5.30.
W nocy odwiedził nas nieproszony gość - tak to był lisek chytrusek, który zabrał Franiowi jego bułeczki maślane i kiełbasę.
Przy okazji porozżucał buty, majtki, pobawał nawet zabrać linę, dobrze że nie straciliśmy mleka i kaszki, bo był by problem.
Rano bardzo szybko zrobiło się cieplutko i szukaliśmy cienia.
Muszę przyznać oberwało nam się od naszego Syna. Zmierzył wszystkich wzrokiem podszedł do liny, zaczął ją podnosić, wyciągnął paluszek w stronę skał i powiedział yyyy, yyyy. W tłumaczeniu no dalej, choćcie, ruszcie te ciężkie dupy i na górę.
To było urocze.
Zbieranie obozowiska szło bardzo opornie a Franek coraz bardziej marudził. Nie wiem jakim cudem ale udało nam się zabrać na raz do samochodu.
Nikt nie miał ochoty na dalsze wędrówki chociaż szliśmy zaledwie 15 min i pojechaliśmy na obiad.